bajk
środa, 16 marca 2011
Wiem, kurde nypel, WIEMMMM! Nie było mnie, nie ma mnie, zarobiona jestem! Jak mnie tu nie ma, to nie znaczy, że mnie nie ma w ogóle, bo jestem na bajkstatsie i po częstotliwości wpisów tam można dociec, w której kolejności odśnieżania jest Che na bloxie, mimo że tu na rowerze i tam na rowerze… Ale tam mam TABELKIE, gdzie se wpiszę połknięte kilometry, a tu nie!
Ściganie zaczęłam od Mazovii w Józefowie (na pierwszy maraton w edycji zimowej ZASPAŁAM:D. Są tacy, a właściwie jeden taki, który twierdzi, że nie zna nikogo, kto by zaspał na maraton:D), całkiem jestem z siebie ZADOWOLNIONA, bo młócąc tymi moimi krótkimi szkitami, prześcignęłam niejednego lansiarza na karbonie (i być może plejstocenie) w pięknych firmowych trykotach i choć startowałam z najgorszego, dziesiątego sektora, pełnego maruderów i świeżaków wywalczyłam sobie start w Mrozach z pier-wsze-go. I jak w Józefowie do najniższego miejsca na pudle zabrakło mi dwóch oczek, bo w swojej kategorii wiekowej byłam piąta, tak myślę, że dzięki pierwszemu sektorkowi wrócę z Mrozów z pucharem. I z takim ukontentowaniem z siebie, o jakim marzę. Bo do roweru nie mam nic – tym bardziej, że wagowo Centurion na razie nie wypada wstrząsająco – nosi jeszcze zimowy napęd, co sprawia, że ma 3 masakryczne kilo nadwagi. A mimo to DAŁ SKUBANIEC RADĘ.
Prawdą jest najwidoczniej, że to nóżka musi podawać i sam lekki rower, napędy na iks-te-erze to jeszcze nie wszystko.
Od dzisiaj mam w empetrójce cztery giga oklasków dla CheEvary, minutę skandowania mojej ksywy i to powinno pomóc mi przeżyć każdy codzienny trening. Każdą jazdę z wiatrem w mordę.
Aaaaaale. Widzę się jeszcze na etapowcu u Golonki – tygodniowym rajdzie po dzikich ostępach Karpat - i jak tylko dostanę wieści, że na południu białe kupsko raczyło już spłynąć, w każdy niemazoviowy weekend pakuję rower i napierniczam katować się po prawdziwych górach, a nie tylko tych wyimaginowanych na spinningu, czy po tych, pożal się Panie Bo…brze, lekutkich stolicznych podjazdach, które w ramach szlifowania formy muszę siekać po kilkanaście razy jeden i ten sam! Acz tereny Mazowieckiego Parku Krajobrazowego to takie Podbeskidzie bym rzekła. Było parę wzniesień, którym z Centim nie daliśmy rady! Tyle, że w tygodniu to ja nie mam szans tam uderzyć.
Tjaaaaaa. Ściganko.
To jest mój fokus na ten rok.
piątek, 18 lutego 2011
W sumie powinnam posiadać klimatycznego doła, no bo mimo mrozu było już tak wiosennie, a tu wzięło i się zesrało, yyyy, chciałam napisać, ZABIELIŁO. Wczoraj wieczorem dwie godziny restaurowałam rower, żeby mu jajeczka wymyć. I pod jajeczkami też. Oczywiście, jak już całe szejset trzy kilo brei od niego odpadło. W następny weekend jadę w góry podpalić bacówkę najważniejszego przepowiadającego pogodę gazdy, bo to są jakieś lekutkie żarty z tym opadem. A jak to nie pomoże (a nawet jeśli pomoże, to i tak zrobię to, ot, na wszelki wypadek) wezmę z domu te wszystkie słoiki z benzyną, w których kąpią się łańcuchi rowerowe i podpalę drzwi obrotowe siedziby IMGW.
Chociaż, przydałoby się, żeby na józefowskiej Mazovii, marca dnia szóstego, śniegu było ździebko. ALE TO ZAWSZE WZOREM GÓRALI, można tego białego gówna (sztucznego, białego gówna) do lasu nawieźć, nie? Tak to widzę.
Powinnam też PRZYNAJMNIEJ pierdolnąć pięścią w stół, a raczej w mebel zwany głową własną, bo znalazłam dziś – uwaga, będę INTONOWAĆ – pieeeeerwszy siwy włos na swojej paleeeee... Uznałam to za prowokację, eksperyment oraz zjawisko nadprzyrodzone, złożyłam (na osiem razy) oświadczenie, że ja się na to absolutnie NIE ZGADZAM przed kurna wata, czydziestym życia rokiem i wziąwszy się pod boki, nadęłam wkierwiona policzki! No kurde ebelelele! FOCH!!
A tak w ogóle to bym se poszła na jakiś koncert z gatunku REGIE.
wtorek, 01 lutego 2011
Prawda jest taka, że nie mam za wiele do powiedzenia, ale bardzo chciałam to ogłosić. Jeśli nie piszę na bloxie, na pewno bazgrzę o tu: cheevara.bikestats.pl i na sto procencików o wiele bardziej regularnie niż tu.
W niedzielę TRZASŁ mnie samochód, Centek jutro jedzie na rowerowy OIOM, mnie boli wszystko i ogólnie rzecz biorąc chcę na wakacje, na materacyk, poleżeć ze dwa dni. Nie bardzo więc mię się chce pisać tu, co mi chodzi po fałdach na mózgu.
Ale mam wrażenie, że jakby wiosna już, prawda? Wszystko, co odbywa się w pierwszym półroczu i nie jest jebanym styczniem jest już wiosną.
I niech Was ręca boska broni przysiadać do zapoznania się z tak gównianym obrazem jak „Turysta” z mistrzynią jednej miny Andżelynom i rozczarowującym mocno Dżonym. Jaki to jest oleisty flak i gniot, to niech mnie korniki napoczną. Znaczy się, jak macie nudne życie, to nie pozbawiajcie się schematów i oglądajcie, śmiało. Ale ja to pierdolnęłam pięścią w siną dal i tam też posłałam ten film. Wiem, że to rimejk, ale zaprawdę rzeczę ja, bardziej rozerwałabym się w kocim sraczu.
Za to chciałabym choć w trzech setnych PROMILA mieć tyle uroku (urody, kurrrrrrrna też) co Natalie Portman w „Black Swan” i tyle charyzmy, co Geoffrey Rush w „The King' Speech”. Swoją drogą, chciałabym puścić pawia na tę tępą, wielce kreatywną mózgownicę za polski tytuł tego filmu - „Jak zostać królem”. NO NIE NO, KUŹWA, czuję się jak Bolec z „Chłopaki nie płaczą”, słyszący dzieło muzyczne pt. WSZYSTKO SIĘ MOŻE ZDARZYĆ. Bo jasne, że kurna, JAK ZOSTAĆ KRÓLEM. Wielkie mi odkrycie, że jak zostać królem. Jasne, kurwa, że wszystko może się zdarzyć!
No. ---------- Ciekawam, kto wie, skąd wzięłam tytuł do tejże noty. A kto wie bez GUGLANIA. Ha!
poniedziałek, 17 stycznia 2011
To, że nic nowego u Che nie ma znaczenia jak scenariusz filmu porno, hahahaha. Touche! Fakt, że w sumie (w wieeeeelkiej SUMIE) wszystko git miałby większe znaczenie, gdybym nie musiała wyliczać tu pewnych odpiątkowych fakapów – bo oto w piątek jakiś parch i człon kozi spuścił mi powietrze z Centka, który teraz parkuję w robocie na klatce schodowej u wejścia do garażu. Kogo to żkurwa boli, nie umiem tego ogarnąć. Najwidoczniej za krótka jestem, żeby pojąć to kurestwo. Zdarzy się to jeszcze raz, a sram na całą budynkową administrację i wpieprzam się z rowerem, który dumnie będę obok kompa parkować. Błoto, nie błoto, deszcze, nie deszcze JEBIE MNIE TO. Wentyl był odkręcony, dla pewności jednak dętkę zmieniłam (wstępne, namiejscowe napompowanie nic nie wykazało, w domu STARODAWNĄ METODĄ PODWODNĄ tak samo, bardzo chciałabym dorwać tego chujka. Święty Mikołaju, pomożesz??
No a z kolei dziś wpadam do roboty, a moje biurkowe słuchafony (warte całego stówaka) ZŁAMANE. No nawet niczym nie pierdolnęłam ze złości, tak mnie zatkało. Sama już nie wiem, albo ktoś ma moją laleczkę łubudubu wudu i nakłuwa je największymi dostępnymi na rynku igłami albo wszechświat stara mi się coś powiedzieć. Nie wiem, może mam się nacierać w lędźwiach trawą cytrynową albo tygrysim koprem. Albo to niekorzystny biomet jakiś i niesprzyjający waniliowy czakram.
No i postanowienie odweekendowe jest takie, żeby nie pić w knajpach lanego z beczek piwa, i to na dodatek w knajpie pseudoreggae'owej, która kiedyś zwała się Dobrą Karmą, a teraz Miastem. No sobotnie granie miało tyle wspólnego z reggae, co ja z toną złota, którą prezydentowa Tunezji zechciała wywieźć. Tamtejsze piwo z PIWEM, PANEM PIWEM tyle samo.
JAKIEGO JA MIAŁAM KURNA WCZORAJ KACAAAAAAAAAAAAAA!!!
Dokładnie takiego, że nie mogłam go NIE rozjeździć na rowerze. Formy życia wczoraj nie miałam, ale dałam radę pokręcić i w terenie i wieczorem na spinningu. Ale nigdy, kurna blaszka falista, WIENCY tych podrabianych, rozcieńczanych szczochów!
Zaktywizowałam się na bikestatsie, swoją drogą NIE MAM POJĘCIA, czemu dopiero teraz, a nie od samego początku dociskania zadu do Centurionowego siodełka. Ne wem!
wtorek, 11 stycznia 2011
Nie pytał o mnie żaden saudyjski multimiliarder? Nie prosił, żeby przekazać mi te parę zer, które czynią go MULTI? Nie? Szkoda, kurka wodna.
Tak sem dziś rano pomyślała, że ja na miejscu stolicznych urzędników odpowiedzialnych za rowerową infrastrukturę (o ile w ogóle mamy taką komórkę w naszym dzielnym ratuszu, w co bardzo wątpię), każdego roku, przy okazji tak efektownej odwilży, jaką mamy teraz, odbębniała sukces i akcentowała pojawianie się nowych dróg rowerowych. Co prawda spod pryzm śniegu, ale MYLY PAŃSTWO, zawsze to droga, której (chwilowo) nie było, a teraz, proszę bardzo, jest! I ciesz się, bracie w pedale, siostro w piaście! Póki masz lat siedemnaście (i masz siłę wozić wzdłuż ramy własny szpadl, czy też szpadel i sobie torować traskę).
Ile to pieniędzy można by przepić przy okazji takiej fety z okazji [wiem, celowe powtórzenie] odsłonięcia (SIĘ spod śniegu) nowej DDR? Lepiej przepić niż roztrwonić, a stanowczo roztrwonieniem jest posadzenie pana Zenka, żeby nadźgał kostka przy kostce jakiś kawałek dukciku dla chama rowerzysty.
Także teeeeegooooo. ... ... ... Nie pytał o mnie żaden saudyjski multimiliarder? Nie prosił, żeby przekazać mi te parę zer, które czynią go MULTI? Nie? Kurna. Może zapomniał dzisiaj. To zapytam jutro.
piątek, 07 stycznia 2011
No i się weszło między nogi temu Nowemu Roku. Jak na razie dość gładko, całkiem bez żadnych postanowień, bo uznałam, że im więcej sobie postanawiałam, tym bardziej dociera do mnie, że jestem do dupy, bo kilku prostych spraw nie potrafię doprowadzić do tak zwanego szczęśliwego zakończenia. Na szczęście teraz moje postanowienia są wyłącznie rowerowe, a mam wrażenie, że tylko na tę działkę mojego życia mam wpływ, zatem tu sobie mogę napostanawiać i nad realizacją tychże postanowień mieć pełną kontrolę. A reszta i tak się – co bym nie robiła – obsra i ciachnie się też.
Sylwester w cheevarowym domostwie był prześmieszny, przetaneczny i przetarzany w śniegu (ja na bosaka). Towarzystwo udało mi się przepięknie, wręcz transcendentalnie, mimo że (a może właśnie dzięki niemu!!) Wojciu, największy i najśmieszniejszy bohater imprezy stwierdził– na wieść o tym, że nie kupiłam szampana i nikt z gości też tego szampana nie nabył, więc trudno, najwyżej na sępa do sąsiadów z toastem pójdziem: ALE ŻYDOSTWO. NIEZŁE GETTO ZAPROSIŁAŚ.
Chyba założę mu fanpejdża na fejsbuku.
No i jestem na sto procent pewna, że na imprezach, gdzie ja jestem polewającym, wszyscy się nawalą, jeno ja się ostanę taka lekutko tylko trącnięta. A polewam, kurna, uczciwie.
Mam już dość tygodni poszatkowanych jakimiś świętami, niech no się to już ustabilizuje. Choć wczorajsze święto Trzech Króli spędziłam tak rowerowo, że 6 godzin przepedałowałam na różnych zajęciach spinningowych – co by się rozeznać, kto jak prowadzi – a resztę w terenie. I w terenie przejechałam niecałe 80 kilometrów.
A dziś taka gołoledź, że trzy razy leżałam. Tym razem aż dwa razy na prawej stronie roweru. Hak przerzutki, kurna blaszka, cały. Moje życzenie na ten weekend, to aby odwilż raczyła sobie pospierdalać do Odwilżowni. Lub też Odwilżlandii. Senkju.
czwartek, 30 grudnia 2010
Joł pipol, dżanki stanki! Wkierwia mnie to, żem ze wszystkim w dramatycznej białej (bo zimowej) dupie, ale naprawdę doby mi nie styka. Dzieje się tyle, że, jasna sraka, no niech mi ktoś odda choć jedną trzecią swojej 24-godzinnicy, a przysięgam, nie zlechmanię jej na spanie – choć to też mam na minusie.
Pewnie to mój ostatni wpis w tym roku – a i tak to sukces, żem w ogóle usiadła, by wypluć parę tych słów. Podsumowując, 2010 był nawet grejt, o ile nie brać pod uwagę etapu wrzesień --> koniec roku, bo zjebałam parę rzeczy jak opryszczony leszcz. Na osłodę policzyłam sobie, ile przejechałam w tym roku na mojem szalonem rowerze i wyciągnąwszy mocno niesprawiedliwą średnią, co żem musiała uczynić, bo nie zawsze posiadałam licznik i podstawiwszy do równania dzienne 50 km (bo tyle minimalnie siekam każdego dnia), wyszło mi, że przez 10 miesięcy wykręciłam 15 tysięcy kilometrów, zdarzył się też miesiąc, że robiłam PRZYNAJMNIEJ stówkę dziennie, a bezrowerowych dni było 8, co żem skrupulatnie i ze wstydem odnotowywała w kapowniku, ku swojemu pognębieniu i zamiarowi strącenia się w przepaść. I nie uczynienia tego nigdy więcej. Myślę, że spokojnie mogę przyjąć przejechanie w tym roku prawie siedemnastu tysia kilometrów. I jestem z siebie zajebiście zadowolona mimo, że maratonowo leżałam w tym roku. Kolana, pieprzone kolana.
Ale wraz z kupieniem Specowego ściganta, będzie też kupienie pakieciku jakiegoś maratonowego i zainspirowana innym świrem rowerowym zamierzam podejść do jednego z karpackich etapowych wyścigów. Trzeba będzie schudnąć, odbyć serię rzeźni w indoor cyclingu, a potem HEHEHEHEHE stanąć na podium. Się zrobi. Nagram sobie tylko na empetruchę CZTERY GIGA OKLASKÓW DLA CHEEVARY, może pomoże.
Choć wiem, że jak się zawezmę, to DAM RADĘ.
No i tako. Mówię: rok 2010, myślę: zajebiste wakacje rowerowe po Słowacji, Austrii i Czechach, czadowy nocny maraton Red Bulll Kwiat Paproci w Trójmieście, koncert Pearl Jam i całe mnóstwo poznanych zajebistych ludzi. Kmiotków jakoś nie zarejestrowałam, albo wyparłam ich z pamięci.
Wiem, że 2011 nie będzie dla mnie lepszy na pewno, wiem, bo to co zjebałam pod koniec tego, jeszcze trwającego, ostateczny finał będzie miało pewnie w pierwszym kwartale nowego. Chuj, najwyżej pizgnę wszystko i pojadę parzyć rumianek podstarzałym australijskim burżujom. Przynajmniej tam ciepło będzie i zamiast marnych 50 kilometrów dziennie – jak teraz, bo jest posrana zima – będę wycinać tyle, ile normalnie wiosną, latem i jesienią.
Zobaczymy.
A Wam wszystkim życzę, co by 2011 miał dla Was promocyjny pakiet pozytywnych rzeczy, pod którymi nie będą kryły się żadne haczyki, za które przyjdzie Wam zabulić. Jeśli mieliście jakiś genialny rok, to niech 2011 będzie dla Was jakieś siedemnaście razy lepszy.
Z obrzydliwie rowerowym pozdrowieniem Wasza Che:)
poniedziałek, 06 grudnia 2010
A jak się nie doczekam, to powiem wszystkim dzieciom we WSZYSTKICH bródnowskich przedszkolach, że NIE ISTNIEJESZ!
Enyłej.
Ajć, no PO CO się ociepliło, to ja nie rosumię i w takim nieSroSumieniu pozostanę sobie z chapą rozdziawioną, jeśli szanowny pan, szanowna pani, POZWOLY.
I zaprawdę powiadam Wam, bracia i siostry, pytajcie swoich rodziców o wszystkie możliwe historie rodzinne, ja w nocy z soboty na niedzielę SPŁAKAŁAM SIĘ ze śmiechu, słuchając bajań o cheevarowych przodkach, które sprzedała mi moja Pani Mama. Wspomnę jedynie o moim dziadku, kolejarzu, który spędził cały dorosły żywot w budynku stacji kolejowej i temat pociągów, pasażerów, biletów, zwrotnic, rozkładów miał prawo wyjść mu każdym bokiem. W sile swego życia dziadek konał już na raka płuc i grzejąc się kiedyś na słońcu, w czym przeszkadzały mu zasuwające nieopodal pociągi wziął i wrzasnął do jednego z nich:
„ROWER byś se chuju kupił!”.
I gdym to ja usłyszała, poczułam się całkiem pełnoprawną wnuczką swojego dziadka.
A to tylko jedna z opowieści.
Ja zaś uraczyłam moją Panią Mamę opowieścią z własnego życia, traktującą o tym, że jedni spotykają w życiu prezydentów, papieży, gwiazdy sportu, a ja pomagam w drodze pewnemu starszemu panu rowerzyście, a ten okazuje się zwyczajnym świrem z ostrą manią prześladowczą. Co mi mogła moja Pani Mama rzec/rzeknąć?
TAKA KARMA CHYBA.
Wcale nie jestem dzięki temu pogodzona z losem.
Ale historię dziadka sprzedam Wam jutro! Z cyklozo-błotnym pozdROWEREM;)
piątek, 03 grudnia 2010
Bo jeździ mi się na mojej czerwonej NIEZAWODNEJ strzale świetnie. Niech ta zima sobie będzie, w końcu takie są odwieczne prawa natury. Niech nie wypierdala. Jednakowoż drogą rowerowych refleksji wymyśliłam hasło, które może stać się mottem zimy w mieście. Ta-dammmmm:
PŁUGOSOLARKI NAPIERDALAJCIE!
No umówmy się, że żyłoby się łatwiej, gdyby chciały się podporządkować. No gdyby one po ludzku, a nawet po całkiem pługosolarsku robiły, co do nich należy i robiły to na czas, to jedynymi osobami kurwiącymi na zimę byliby ci, którzy rano muszą odśnieżyć samochód. I wcale im się nie dziwię.
Swoją drogą jestem mocno zaciekawiona, czemu jeszcze żadna banda dzieciorów nie wpadła na pomysł porannego odśnieżania samochodów za kasę??? No nie dalibyście takiemu dychy, dwóch?? Rano wypijacie o jedną kawkę więcej, posłuchacie o jeden bzdet telewizyjny w paśmie poranno-klockowym więcej, wychodzicie z domu i wsiadacie do pięknie ogarniętego samochodu. Wasze ręce nawilżone kremem hiperneutronawilżającym nie pierdolą się ze szronem na szybach, Wy nie , a dzieciak ma kasę na dopalacze na przykład.
Wczorajszą wideokonferencję HGW o tym, jak stolica radzi sobie ze śniegiem i z przekrotochwilną prezydencką konkluzją, że służby spisały się znakomicie, przesłałam do mojego kumpla, który w poniedziałek jechał z centrum Warszawy do Pruszkowa do domu 6 godzin. Od 22 do czwartej nad ranem. Wiadomo, mógł jechać tyle, co kierowcy na odcinku pięciokilometrowym z Ożarowa do Pruszkowa – 20. Napisałam mu, żeby się cieszył, a jeśli nie ma na to chęci, niech przynajmniej umiera jak mężczyzna.
Ja natomiast mam w sobie dziś takie emołszyn, że kocham każdego kierowcę warszawskiego, bo wszyscy mi dzisiaj na 20-kilometrowej trasie do pracy robili miejsce między pasami. Było ich tylu, że w końcu stwierdziłam, że lepiej, jak już będę jechała z tym wyciągniętym do góry kciukiem. Czy to ten nasz naród tak zuprzejmiał, mróz wypędził z nas całą polaczkowość, czy to może mój żółty pokrowiec na plecak daje im do myślenia, że zapieprzam w kurierce rowerowej? Jeden tylko ciul niemyty, taksówkarz usiłował rzucić mi jakąś „drobną” z szufladki kurwa-gdzie-się-wpierdalasz, to go poinformowałam:
jak się pan spieszy, to niech pan na autostradę spierdala
Ah, był jeszcze drugi, jakiś cywilny, którego poinformowałam, że nie mogę stać jak wszyscy w korku, bo na zlecenie Arabów wiozę bombę z zapłonem czasowym pod ambasadę amerykańską i nie chcę się wcześniej rozrywać, bo to mam zaplanowane na wieczór.
Może to nie zmieni ich nastawienia do świata i do bajkerów, ale przynajmniej mnie zrobiło się lepiej. A przecież o to w tej całej zabawie z życiem tak naprawdę chodzi.
środa, 01 grudnia 2010
Dziś to mi tylko prawie odpadł palec serdeczny, chyba mam coś z rękawiczkami rowerowymi, skoro tylko jeden paluch poszkodowan jest. Reszta całkiem w porządku. A poza tym czekam na dostawę zimowego roweru, bo pan Centurion zasłużył na SPA.
Po poniedziałkowym armagiedonie na stołecznych ulicach dziś już jest czad, a ja jestem tego czadu demonem, przeciskając się między dymiącymi z wydechu samochodami. Do jednych kierowców żywię uczucia piękne i krasne, bo ładnie się odsuwają, żeby mnie puścić, innych... po prostu ignoruję. Choć, jak już się wkurwię, to dojeżdżam do nich, łapię kontakt wzrokowy i pukam się we własne czoło. Trochę czuję się przy tym jak Stalin, który trzasnął w pysk dziecko proszące go o cukierka, a przecież MÓGŁ ZABIĆ.
Jak co roku w Warszawie nastąpiła całkowita likwidacja dróg rowerowych i teraz wydaje mi się, że właśnie dlatego HGW nie pojawiła się na tegorocznej przedwyborczej MK, bo ufa synoptykom, słucha się ich, wiedziała, że śnieg dopierdoli, a przecież podczas poprzednich kadencji pokazała, że cyklistów ma nie tyle w dupie, co już w rurze odprowadzającej jej prezydencką srakę. Zatem nie przybyła pieprzyć i obiecywać.
Myślę też, że ciągle obecny jest w stolicy duch wypowiedzi pana Białka, dyra ZOM-u, który zapowiedział, a raczej PALNĄŁ: „Ścieżki będą czyszczone sporadycznie, więc zachęcam do saneczkarstwa”. Swoją drogi ścieżki to są w lesie, w mieście już prędzej spotka się drogę rowerową.
Proszę zatem się nie dziwić porannej CheEvarze, która przemyka między Waszymi blaszakami i UWAŻA przy tym, żeby nie trącić Waszych lusterek, w które i tak większość nie raczy zerknąć, a zwłaszcza jebane kobiety za kierownicą (toż to jest jakiś kuźwa krotochwilny paradoks!! Może to dlatego, że mają swoje lusterka w torebkach i właśnie w nie lampią się sunąc w korku). Dziwienie się wieczornej Cheevarze, która pierdoli w czapkę Wasz pośpiech i bezczelnie jedzie ŚRODKIEM pasa też jest jakby niewskazany.
Ale generalnie jestem zdania, że
ZIMO, WYPIERDALAJ.
Dziś to mi tylko prawie odpadł palec serdeczny, chyba mam coś z rękawiczkami rowerowymi, skoro tylko jeden paluch poszkodowan jest. Reszta całkiem w porządku. A poza tym czekam na dostawę zimowego roweru, bo pan Centurion zasłużył na SPA.
Po poniedziałkowym armagiedonie na stołecznych ulicach dziś już jest czad, a ja jestem tego czadu demonem, przeciskając się między dymiącymi z wydechu samochodami. Do jednych kierowców żywię uczucia piękne i krasne, bo ładnie się odsuwają, żeby mnie puścić, innych... po prostu ignoruję. Choć, jak już się wkurwię, to dojeżdżam do nich, łapię kontakt wzrokowy i pukam się we własne czoło. Trochę czuję się przy tym jak Stalin, który trzasnął w pysk dziecko proszące go o cukierka, a przecież MÓGŁ ZABIĆ.
Jak co roku w Warszawie nastąpiła całkowita likwidacja dróg rowerowych i teraz wydaje mi się, że właśnie dlatego HGW nie pojawiła się na tegorocznej przedwyborczej MK, bo ufa synoptykom, słucha się ich, wiedziała, że śnieg dopierdoli, a przecież podczas poprzednich kadencji pokazała, że cyklistów ma nie tyle w dupie, co już w rurze odprowadzającej jej prezydencką srakę. Zatem nie przybyła pieprzyć i obiecywać.
Myślę też, że ciągle obecny jest w stolicy duch wypowiedzi pana Białka, dyra ZOM-u, który zapowiedział, a raczej PALNĄŁ: „Ścieżki będą czyszczone sporadycznie, więc zachęcam do saneczkarstwa”. Swoją drogi ścieżki to są w lesie, w mieście już prędzej spotka się drogę rowerową.
Proszę zatem się nie dziwić porannej CheEvarze, która przemyka między Waszymi blaszakami i UWAŻA przy tym, żeby nie trącić Waszych lusterek, w które i tak większość nie raczy zerknąć, a zwłaszcza jebane kobiety za kierownicą (toż to jest jakiś kuźwa krotochwilny paradoks!! Może to dlatego, że mają swoje lusterka w torebkach i właśnie w nie lampią się sunąc w korku). Dziwienie się wieczornej Cheevarze, która pierdoli w czapkę Wasz pośpiech i bezczelnie jedzie ŚRODKIEM pasa też jest jakby niewskazany.
Ale generalnie jestem zdania, że
ZIMO, WYPIERDALAJ.
|
Ostatnie wpisy
Zakładki:
Czytam
Moja obsesja językowa
Oglądam nałogowo
Popieram
Słucham
Śledzę
Tu klikam codziennie
Zagaj do mua
Zaglądam
Tagi
![]() Utwórz swoją wizytówkę |